Traf chciał, choć trochę mu pomogłam, że Tłusty Czwartek zastał mnie nad morzem. Dla uściślenia - polskim. Pozbawiona kuchni i możliwości upieczenia czegokolwiek zdałam się na łaskę, a właściwie głównie niełaskę okolicznych cukierni. Coś mnie podkusiło, żeby oprócz standardowych pączków kupić i co gorsza zjeść trochę faworków, zwanych przez niektórych krajan chrustem. Po pierwszym kęsie zamarłam. Fakt, przy kupnie mignęła mi nieśmiało myśl, że te faworki jakieś takie strasznie grube i napuszone, ale pomyślałam, że może zbyt dużo proszku do pieczenia sypnęło się cukiernikowi, a że na wygnaniu jestem, to wybrzydzać nie ma co. ;-)
Okazało się, że moment skosztowania ciastka, był moim "pierwszym razem" w kwestii jedzenia chrustu z ciasta drożdżowego. Mając w pamięci smak chruścików z dzieciństwa, chrupiących, ledwo do ust docierających w całości, odczułam głębokie rozczarowanie.
Przełykając kolejne kęsy, obiecałam sobie, że jak tylko wrócę do domu, zadość uczynię swojemu wyobrażeniu i niniejszym dziś to właśnie uczyniłam.
Jeśli ktoś jest fanem drożdżowych faworków, nie dla niego poniższy przepis. Ciastka, które z niego wychodzą, są kruche i delikatne. Najeść się nimi można dopiero po zjedzeniu ilości przemysłowych, co niestety wiąże się z kosmiczną wręcz ilością pochłoniętych kalorii. Ale Tłusty Czwartek, a właściwie w tym konkretnym przypadku - Tłusta Niedziela przypada w roku na szczęście tylko raz. ;-)
 |
faworki domowe |